Dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński Media mamy dla Was fragment książki Małgorzaty Rozenek-Majdan “Świadoma Mama”. Jest to rozmowa z psychologiem – dr Joanną Kot.
Lekarze wskazują dobry czas na ciążę, biorąc pod uwagę naszą biologię. Jak pani jako psycholog ocenia ten moment?
Z doświadczenia wiem, że dobry czas czy odpowiedni moment można określić w dwóch wymiarach. Jeden związany jest z poczuciem presji – tykanie zegara biologicznego, pytania bliskich o plany rodzicielskie czy porównywanie się do koleżanek, które są już matkami. Zdarza się, że kobiety ulegają tej presji i decydują się na macierzyństwo, choć nie czują jeszcze
takiej potrzeby. Drugi wymiar jest bardziej osobisty, indywidualny. To wewnętrzny sygnał, który nie jest zależny od okoliczności życia, statusu społecznego, warunków bytowych czy nawet wieku. Kobieta w pewnym momencie zaczyna czuć, że jest na to gotowa. Ma głęboką potrzebę dbania, troszczenia się, kochania. Potrzeba ta jest bardzo autentyczna. Podjęcie decyzji o jej realizowaniu w swoim życiu w danym czasie jest właśnie tym dobrym momentem, nawet jeśli okoliczności zewnętrzne nie są idealne.
Co według pani oznacza dojrzałość emocjonalna do ciąży i macierzyństwa?
Ja rozpoznaję ją po tym, kiedy kobieta mówi: „Chcę być mamą”. Zdanie to samo w sobie jest banalne, ale jakże inne od „Chcę mieć dziecko”. Sposób jego wypowiadania robi w tym przypadku ogromną różnicę. Kobieta, która czuje w sobie tę dojrzałość, mówi to ciepłym głosem, z pewną tęsknotą. Czuć w tym jej autentyczną potrzebę. Ma miękkość w oczach i rozluźnienie w ciele. Ale ma też swoje obawy, pewne rzeczy ją niepokoją, zastanawia się, czy podoła tej roli. I potrafi o tym otwarcie rozmawiać. To pokazuje, że ma realny obraz ciąży i macierzyństwa, że nie idealizuje ich ani nie demonizuje. Staje się gotowa objąć całość tego doświadczenia – i tę piękną, wzbogacającą i uszczęśliwiającą część, i tę trudną, wymagającą poświęceń i ogromnego wysiłku, a czasem przynosząca rozczarowanie i ogromną frustrację. Są również kobiety, które deklarują swoją gotowość na dziecko, ale podczas rozmowy słychać, że traktują to jak kolejny projekt do zrealizowania. Mówią
o nim zadaniowo, mają plan i zakładają jego skuteczność, która wynika z ich poczucia kontrolowania tego procesu. „Mam ładne mieszkanie, awansowałam, moja sytuacja jest stabilna” – przekonują siebie. Swoją gotowość określają na podstawie czynników zewnętrznych związanych z ich istnieniem w świecie i zajmowaniem tam odpowiedniej pozycji. Dziecko w takim wypadku może okazać się kolejnym atrybutem, którego brakuje według nich do bycia w pełni „kobietą sukcesu”.
To po prostu projekt „Dziecko”?
Tak można to określić, bo to kolejne zadanie na liście do odhaczenia. Podobnie jak w korporacji rozpisuje się zadania na etapy, wyznacza terminy ich zakończenia i szuka najskuteczniejszych narzędzi do ich pełnej realizacji. Taka postawa dosyć częsta jest u kobiet, które muszą wszystko planować, są kontrolujące. Zwykle mają też przekonanie, że to, czego chcą, w pełni zależy od nich. Niestety, taka całkowita sprawczość w wypadku ciąży nie jest możliwa. Szybko się przekonujemy, że wiele spraw nie zależy od nas. Ta zadaniowość może być sygnałem, że nie do końca rozumiemy, czym jest macierzyństwo. Właściwe byłoby zatrzymać się, aby pobadać w sobie tę postawę. Warto to zrobić. Bycie mamą wymaga pewnego poddania się – wymaganiom ciąży i potrzebom ciała, które przygotowuje się do porodu, rytmowi nowo narodzonego dziecka, ograniczeniom i pewnego rodzaju wrażliwości czy słabości, które przynosi czas połogu. O wiele łatwiej jest przystosować się do tych ciągłych i trudnych zmian, mając w sobie gotowość odpuszczenia swojej wizji idealnej rzeczywistości i idealnej siebie w tej roli. Próbując przeżywać to wszystko racjonalnie, spinamy się, narażamy na ogrom zmęczenia i frustracji, a co gorsza – fundujemy sobie poczucie porażki i przekonanie o swojej niekompetencji w roli mamy, co nie jest prawdą. Oczywiście bywa też tak,
że to, co poczuje tak zadaniowo nastawiona kobieta w kontakcie z dzieckiem, po jego narodzinach, może kompletnie ją zaskoczyć, bardzo otworzyć. Sprawić, że przedefiniuje ona swoją macierzyńską postawę na bardziej miękką i relacyjną.
Gotowość do bycia mamą jest chyba niezależna od naszego wieku.
Z punktu widzenia kobiecej biologii to właśnie wiek o niej decyduje, wybierając okres maksymalnej płodności i witalności. Jednak z punktu widzenia kobiecej psychiki jest to bardzo zróżnicowane i zależne od wielu pozabiologicznych czynników. Gotowość emocjonalna jest wyrażana w formie świadomej i spójnej decyzji i rzeczywiście to nie zależy jedynie od wieku. Znam młode kobiety, które są mamami i czują się spełnione w tej roli. Chciały tego na dość wczesnym etapie życia, wiedzą, co to macierzyństwo, i w tym sensie są dojrzałe. Z zaangażowaniem opiekują się dziećmi i troszczą się o nie. Owszem, narzekają czasem na zbyt małe mieszkanie albo studia w toku, ale nie traktują tych czynników jako decydujące w podjęciu decyzji o macierzyństwie. One mimo to korzystają z mocy, która płynie z kontaktu z archetypem matki. Ale znam również kobiety, które mimo upływających lat nie mają uwagi ani energii w tym kierunku. I choćby przekonywały same siebie, używając ważkich argumentów, to całościowy oddźwięk na macierzyństwo płynący z ich wnętrza jest po prostu na nie. I to jest w porządku. Uznanie tego w sobie również jest oznaką dojrzałości.
Jednak upływający czas ma związek z naszą płodnością…
Zegar biologiczny tyka, to fakt. Ale jego słuchanie powinno polegać na podejmowaniu świadomych decyzji w pewnych ramach czasowych. Na różnych etapach życia jesteśmy gotowe na różne doświadczenia. Tykanie zegara ma pomóc kobiecie zatrzymać się na chwilę i poczuć, co jest dla niej naprawdę ważne. I podejmować w związku z tym swoje decyzje, zamiast ulegać presji. Zwłaszcza w tak znaczącym, wymagającym i skomplikowanym temacie, jakim jest macierzyństwo.
Nie każda kobieta czuje potrzebę bycia matką i choć to temat tabu, chyba warto o tym mówić, czyż nie?
Nie trzeba być matką, aby być wartościową kobietą. Choć w Polsce te dwa wymiary są mocno łączone. Niestety, z ogromną szkodą dla niematek z wyboru. Warto naprawdę szczerze się zastanowić, czy chcę być matką, czy pragnę tego, czy to czuję, kiedy o tym myślę, czy to mnie ożywia i – ostatecznie – czy chcę wziąć na siebie tę odpowiedzialność. Tak lub nie. Oczywiście matka to rola, która otwiera obszar niedoświadczalny w inny sposób. Ale kobieta naprawdę nie musi nią być, jeśli tego nie czuje, i pozostać w swoim odczuciu spełnioną.
A czym jest macierzyństwo?
Dla każdej kobiety jest to inne doświadczenie. Jednak ogólnie mówiąc, macierzyństwo zawiera się w archetypie miękkiej kobiecej energii skupionej bardziej na byciu niż na działaniu, na uważności na drugą osobę i relacyjności. To komunikat „widzę cię i kocham cię”. Głębokie macierzyństwo to także akceptacja dziecka takim, jakie jest, i reagowanie adekwatnie do tego. To chęć wspierania go w jego prawdziwej drodze, nawet jeśli my widziałybyśmy ją inaczej. Kiedy przez matkę płynie ta miękka energia, ale będzie miała gorszy dzień i poświęci dziecku mniej uwagi, to i tak na koniec dnia ma ono poczucie, że jest kochane. Kobiety doskonale wiedzą, że macierzyństwo wydobywa z nich zarówno najlepsze, jak i najgorsze strony. Każda matka kiedyś powiedziała coś albo zrobiła, co okazało się raniące dla dziecka, i z tego powodu czuje się winna. Każda mama wątpi czasem w siebie, każda doświadcza trudności – a to związanych ze zbytnim zaangażowaniem i utknięciem w tej
roli na jakiś czas, a to z poczuciem winy z powodu zbyt małego zaangażowania w tę relację, na przykład z powodu natłoku pracy. Pomiędzy tym wszystkim przeżywa radość z dzieckiem podczas zabawy, poczucie sensu tego, co robi i kim jest w tej relacji. Aż po moment, kiedy znowu jest zirytowana jego potrzebami, zmęczona fizycznym i emocjonalnym wysiłkiem, który wkłada w macierzyństwo, czy sfrustrowana brakiem czasu dla siebie. I to wszystko razem – ta siła i miłość płynące z kontaktu z archetypem matki, ale również codzienność, w której można czasem być złą, bezsilną i niewystarczającą dla dziecka – jest jednym z obrazów macierzyństwa.
Coraz więcej kobiet i mężczyzn ma problemy z płodnością. Kiedy obydwoje bardzo chcą być rodzicami i spośród kilku możliwości decydują się na techniki wspomagania rozrodu,
to czy wiedzą, co ich czeka?
Rzadko para, która podjęła decyzję o skorzystaniu z technik wspomaganego rozrodu, ma pełną świadomość, z jakimi emocjami przyjdzie prawdopodobnie jej się zmierzyć. Zdarza się, czemu winny jest nieprawdziwy obraz in vitro w Polsce, że para przychodząca do kliniki jest przekonana, że gdy płaci za usługę medyczną, to gwarantuje sobie sukces. W naszym kraju czasem o zapłodnieniu in vitro mówi się tak, jakby chodziło o wejście do sklepu i zakup wymarzonego dobra. Tymczasem to wymagająca, a na niektórych etapach wyczerpująca emocjonalnie, droga. I chcę podkreślić, że nie jest ona z różnych powodów odpowiednia dla każdej pary, a część par decydujących się na leczenie tą metodą powinna liczyć się z tym, że być może potrzebne im wsparcie psychologa czy grupy.
Czytałam amerykańskie badania mówiące, że czterdzieści osiem procent kobiet, które poddały się zabiegowi zapłodnienia in vitro, określa niepłodność jako bardzo trudne doświadczenie.
I sama dużo o tym wiem.
Stres związany z doświadczeniem niepłodności porównywalny jest do tego, który odczuwa każdy inny pacjent dowiadujący się o ciężkiej chorobie, na przykład onkologicznej. I bardzo zależy mi, żeby to głośno wybrzmiało. W związku z tym bez względu na metodę leczenia takie pary potrzebują mnóstwo wsparcia – na poziomie osobistym i społecznym, ale również na poziomie rozwiązań systemowych. Pary leczące się dość często doświadczają niepowodzeń, które są tym dotkliwsze, im więcej nierealistycznych oczekiwań i wyobrażeń miały one co do in vitro. Każdy cykl menstruacyjny to przecież nadzieja na ciążę. Im większa, tym dotkliwsza „porażka”, jeśli się nie spełniła. Jeśli nie udaje się po raz kolejny, zdarza się, że przychodzą rozpacz, żal, złość, a nawet stany depresyjne czy lękowe. Może pojawić się również silny wewnętrzny krytyczny głos, poczucie winy z powodu nieudanych prób czy znaczący spadek poczucia własnej wartości. W końcu może dojść do zaburzeń
w postrzeganiu siebie i swoich relacji polegających najczęściej na zredukowaniu obrazu swojej osoby tylko do tego jednego wymiaru, w którym na dodatek nie wychodzi. Jak gdyby cała reszta mnie, moja podmiotowość, inne obszary życia, autentyczna energia, która w nim płynie, nie miały znaczenia, ponieważ na tym jednym polu mi się nie udaje. To niepokojący stan, który często prowadzi do błędnych decyzji i pozbawia życiowej energii. Bardzo trudno jest również osobom, które myślą o niepłodności i nieudanych próbach jak o osobistej porażce czy niezrealizowanym projekcie, w którym nie wykazały się skutecznością. Wiemy już, że bardzo dużo możemy zrobić, aby pozytywnie wpływać na naszą płodność i ją wzmacniać, również wtedy, gdy jest ona zaburzona. Ale jednocześnie od momentu transferu zarodka do macicy ten proces toczy się niezależnie od nas. Podobnie jak w poczęciach naturalnych.
Jak zrozumieć to, że nie mogę kontrolować tego, co zadzieje się w moim ciele?
Postarać się od początku wziąć ten aspekt pod uwagę. Stopniowo odpuszczać złudne w tym przypadku poczucie całkowitej kontroli, które odcina nas od ciała. Wziąć odpowiedzialność za to, co jest realnie po naszej stronie, ale jednocześnie uczyć się postawy zaufania, że cokolwiek się wydarzy, ostatecznie ten proces zakończy się dla nas dobrze. Wierzyć, że w ten czy w inny
sposób zostaniemy rodzicami. Ale również uwzględnić w jakimś stopniu tę trudną do zaakceptowania świadomość, że być może nasze życie potoczy się w innym kierunku. To bardzo trudne, bo taka postawa nie daje nam żadnej gwarancji powodzenia. Nie wiemy, co przyniesie przyszłość i dalsze starania. Ale dodaje nam to sporo emocjonalnej energii i sprawia, że choć nadal jest trudno, pojawia się w środku jakiś rodzaj spokoju, a my odzyskujemy swoją podmiotowość, zatraconą niechcący w procedurach medycznych i kolejnych badaniach. Jeśli mamy dużą trudność w odpuszczaniu tej kontroli, warto znaleźć na nią przestrzeń w psychoterapii. Przekroczenie tego w sobie jest bardzo uwalniające.
W Polsce takie pary pamiętają przy tym o dużych pieniądzach, jakie muszą same zgromadzić na procedury. To nasila pragnienie powodzenia i kontroli.
Tak, chociaż pary nie to wskazują jako główne obciążenie przy leczeniu i poddaniu się technikom wspomaganego rozrodu. Największa cena, jaką płacą, to koszt emocjonalny. Przynajmniej ta grupa, z którą ja mam do czynienia. Dlatego w takim momencie osoby te najbardziej potrzebują wsparcia, otwartej nieoceniającej rozmowy, przestrzeni do zastanowienia się nad tym, do czego dążą, czy są gotowe na kolejną próbę, czy to, co robią, ma dla nich nadal sens. I dlatego bardzo ważne jest, aby w klinikach leczenia niepłodności był psycholog. Często pary same na siebie wywierają presję, aby jak najszybciej podchodzić do kolejnych prób. Starają się przekonać siebie, że może jeśli jeszcze raz spróbują, to uda się, choć w środku czują, że jakaś część tym kolejnym próbom na dany moment mówi „nie”, choćby z powodu emocjonalnego zmęczenia. Włącza się tu coś na podobieństwo mechanizmu hazardowego, bo chcemy odzyskać to, co stracone. Pary myślą, że gdy już tyle przeszły, zainwestowały, to nie mogą się zatrzymać. Walczą o kolejną szansę na „wygraną”.
Jak można sobie pomóc?
Bardzo zachęcam do otwarcia tego tematu i szczerego rozmawiania o trudnościach z zaufanym specjalistą. To pozwoli zobaczyć inne strony naszej sytuacji, otrzymać wsparcie i odzyskać dystans zatracony w długich staraniach, a tak bardzo potrzebny, aby podjąć kolejne, słuszne w naszym odczuciu decyzje. Łatwiej jest radzić sobie z wyzwaniami przedłużonych starań, kierując uwagę na to, co na danym etapie prób i leczenia jest trudnością. Lepiej nie wybiegać myślami w przyszłość, nie prognozować, co będzie, jeśli się znów nie uda. To tylko nasila lęk i sprawia, że tracimy kontakt ze sobą. Gdy kobieta jest na etapie stymulacji hormonalnej i wkrótce czeka ją punkcja pęcherzyków, wtedy warto skupić się na tym, co w danym czasie jest trudne i jak sobie z tym radzić. Projektowanie tego, co będzie za sześć miesięcy, niepotrzebnie potęguje i tak silny stres. Sprawia, że para, obawiając się porażki, szuka rozwiązania czegoś, co się jeszcze nie wydarzyło. I to ją zatrzymuje, jak na jałowym biegu.
Niepłodność może być skutkiem blokady psychicznej, a zwłaszcza silnego stresu. Jak psychika wpływa na naszą fizjologię?
Nie odkrywamy tu nic nowego – psychika ma wpływ na funkcjonowanie naszego organizmu. Niektóre kobiety mają w sobie tak wysoki poziom lęku i napięcia, że ich wpływ na mięśnie i organy wewnętrzne jest znaczący – utrudnia swobodne krążenie krwi z tlenem i substancjami odżywczymi i sprawia, że mogą one słabiej pracować, być mniej wydolne. Dany organ może wtedy nie być w stanie podołać swej naturalnej funkcji, co widoczne jest w badaniach medycznych. Ale nierzadko zdarzają się i takie kobiety, które mają wszystkie wyniki w normie i nic nie wskazuje na problemy z płodnością – przynajmniej zgodnie z dzisiejszym stanem wiedzy i obecnymi możliwościami diagnostycznymi. Po rozmowie z psychologiem okazuje się jednak, że nosi w sobie nadużycia czy inne bolesne doświadczenia z własną matką. Gdy sama chce nią zostać, może doświadczać trudności w zajściu w ciążę. Nie chce być taka jak jej matka, ponieważ cierpiała w relacji z nią, ale prawdopodobnie nie ma innego wzorca i miota się w swoich uczuciach, ponieważ jednocześnie pragnie dziecka. Jednak nie należy arbitralnie zakładać, że ten czynnik determinuje pozytywny bądź negatywny wynik zabiegów in vitro. Ale jednocześnie ma on duże znaczenie. Często po nieudanym transferze pacjentki przychodzą do mnie, bo wciąż stawiają sobie pytania: „Może z moją psychiką
coś jest nie tak? Może to jakoś zablokowałam?”. Kobieta zaczyna się obwiniać, a przecież nie ma takiego prostego przełożenia, że gdyby się nie stresowała, to wszystko by się udało. Techniki medyczne po prostu nie są stuprocentowo skuteczne.
Mówi pani, że leczenie niepłodności to także dobry czas na skupienie się na sobie i leczenie z dawnych traum?
Często rzeczywiście trudne sprawy z przeszłości właśnie wtedy do nas wracają. Domagają się naszej uwagi, świadomego zajęcia się nimi, wskazują na progi, które warto przekroczyć, aby pójść w życiu i w leczeniu dalej, aby stać się pełniejszą osobą. Byłabym ostrożna, jeśli chodzi o stwierdzenie, że traumy blokują proces zagnieżdżenia zarodka, ale bywają na tyle ważne, że trzeba do nich wrócić i je uzdrowić. Bywa, że chociaż kobieta bardzo stara się zostać matką i wkłada w to mnóstwo zaangażowania, to coś w niej bojkotuje ten proces. A powód jest istotny, na przykład lęk przed staniem się „złą” matką i wbrew własnym intencjom spowodowaniem u własnego dziecka cierpienia, którego samej się doświadczyło. Jeśli w trakcie starań i leczenia wracają do nas takie historie, warto pracować nad uzdrowieniem tych zranionych miejsc w sobie. Starać się świadomie wspierać siebie w przekształcaniu tego jednoznacznie negatywnego obrazu matki.
W trakcie leczenia in vitro zdarzają się niepowodzenia transferowe, ale i poronienia. Te drugie spotykają kobiety także w trakcie ciąż spontanicznych. Jak radzić sobie z tą stratą?
Nieudane próby są traktowane przez większość par jak stracone szanse na potencjalną ciążę. Natomiast przy poronieniu pojawia się poczucie straty dziecka. Nawet jeśli to był bardzo wczesny etap jego życia płodowego, te pary w swoim doświadczeniu czekały już na dziecko. Czasem zaprzeczają temu oczekiwaniu i nie pozwalają sobie cieszyć się zbyt wcześnie z obawy przed kolejnym rozczarowaniem. Ale gdzieś w środku rozpoczął się już bardziej lub mniej świadomy proces tworzenia się więzi i dlatego poronienie ciąży jest dotkliwą stratą, która uruchamia proces żałoby nie inny niż w przypadku odejścia bliskiej nam osoby.
Do jakiego czasu możemy mówić o nieudanej ciąży biochemicznej, a od kiedy o poronieniu?
Z punktu widzenia medycznego kryteria te są jasne. Psychologicznie jednak ciąża biochemiczna jest dla pacjentek wczesną, ale pełnoprawną ciążą. Jeśli chodzi o uczucia, które uruchamiają się w związku z byciem w ciąży, nie ma znaczenia, jak określa ją medycyna. Kobieta doświadcza kształtowania się nowego życia w sobie niezależnie od tego, czy jest to wczesny, czy bardziej zaawansowany etap. Dla niej to utrata kolejnej tak realnej, organicznej wręcz szansy na bycie mamą, utrata pierwszego nieśmiałego obrazu dziecka, wizji wspólnej przyszłości, radości z przywileju doświadczania czegoś tak upragnionego. Czasami lekarze ze szczerą i dobrą intencją próbując wesprzeć kobietę w jej stracie, mówią: „Proszę się nie martwić, bo to była tylko ciąża biochemiczna”. Chcą dać sygnał, że właściwie nic takiego się nie stało, że nie ma po czym płakać, za czym tęsknić. Ale ten komunikat sprawia, że kobieta ma poczucie, że jej żywe autentyczne reakcje na stratę
są nieadekwatne i przesadzone, i w związku z tym chowa je w sobie. One od tego chowania jeszcze bardziej się nasilają przy jednoczesnym braku możliwości ich wyrażenia. A to jedno zdanie, pomimo szczerej intencji wsparcia, bardzo utrudnia kobiecie przeżycie żałoby po stracie i nieprzenoszenie jej w nieświadomy sposób, na przykład w formie silnego lęku, na dalsze starania.
Co w takich sytuacjach może zrobić wspierający partner?
Pacjentki wskazują na to, że bardzo dużo czerpią z uważnej, zaangażowanej obecności partnera w trakcie wizyt czy zabiegów. Podkreślają, jak ważna jest jego emocjonalna dostępność – otwartość na rozmowę i różne emocje, także smutku czy rozpaczy. W dużym uproszczeniu mężczyzna zwykle przeżywa inaczej te straty, co nie oznacza, że nie cierpi. Rzadziej chce rozmawiać, zamyka się w pokoju czy wychodzi z psem na długi spacer. Kobieta wtedy z potrzebą rozmowy, nazywania swoich reakcji i wyrażania ich czuje się jeszcze bardziej osamotniona w swoim sposobie doświadczania tego, co się stało. Oczywiście każde z nich musi przeżyć to na własny sposób, co czasem może właśnie oznaczać, że przez jakiś czas oddzielnie. Ale jednocześnie ważnym wymiarem poradzenia sobie ze stratą jest to, że przydarza się ona relacji jako całości i w związku z tym ta całość również musi się tym zająć. Dlatego ważna jest wspólna rozmowa, pokazanie sobie nawzajem tego, co naprawdę czujemy. Ta otwartość bardzo pomaga obu stronom i wspiera zacieśnianie relacji.
Czy dziś polscy mężczyźni są bardziej otwarci?
Wciąż istnieje stereotyp, że on musi być silny, zwłaszcza gdy ona jest w rozpaczy. Jemu się wydaje, że pomoże jej, kiedy stoi na jej straży, ale bez okazywania uczuć. I on jest w tym kochany – bardzo stara się w swoim rozumieniu nie obciążać jej dodatkowym bagażem emocjonalnym. Taka sytuacja jest jednak tylko trudniejsza – i dla niej, i dla niego – bo niewypowiedziany ból waży podwójnie. Nie chodzi o to, aby mężczyzna płakał tygodniami, ale aby umiał być szczery sam ze sobą i uznał, że jest mu smutno i źle z tym, co się stało. Przyznanie przed sobą, że jest to trudne, bardzo uwalnia.
Dopiero wtedy można zacząć mądrze wspierać w tej stracie samego siebie, ale też znacznie łatwiej można wspierać partnerkę. Mężczyzna przestaje czuć przymus wzięcia odpowiedzialności za jej uczucia i uczynienie jej szczęśliwą, a zaczyna słyszeć to, co ona.
A jak rozmawiać o tym, co przechodzimy, z rodziną?
Niekoniecznie trzeba rozmawiać o leczeniu niepłodności z rodziną czy przyjaciółmi. To sprawa intymna, nasza, należąca do przestrzeni relacji. I w związku z tym tylko my możemy decydować o tym, co z tą sprawą zrobimy: czy powiemy komuś, czy też nie, jeśli tak, to komu, kto wokół nas ma ten rodzaj wrażliwości, z miejsca której może nas wesprzeć, zamiast pocieszać, dawać rady czy oceniać. Niektóre pary mają potrzebę dzielenia się tym z bliskimi czy przyjaciółmi. Ale inne podejmują decyzję, że przynajmniej na początkowym etapie chcą to zachować tylko dla siebie. Mają do tego prawo. Inną kwestią jest to, że są osoby, które potrzebują zachować otwartość mówi, z czym jest jej źle. I po prostu z nią w tym jest. Gdy kobieta nie ma obok mężczyzny, który jest gotowy otworzyć się na własną emocjonalność, najczęściej zaczynają się kłócić. Ona oskarża go, że jej nie wspiera, nie uczestniczy w procesie leczenia niepłodności czy w radzeniu sobie ze stratą i że cały ciężar spada na nią. Z kolei mężczyzna często zarzuca partnerce, że tylko o tym chce mówić i że nie mają przez to już innych obszarów w relacji.
W takich sytuacjach niezbędna jest pomoc psychologa. Ale czy zawsze przy leczeniu niepłodności trzeba z niej korzystać?
To zależy od relacji. Niektóre pary sobie z tym radzą. To zwykle partnerzy, którzy mają naturalną skłonność do dzielenia trudności, radzenia sobie z nimi wspólnie. Czują się bezpiecznie z tym, że mogą pokazać sobie wzajemnie swoje najdelikatniejsze pokłady, albo też trudności w leczeniu sprawiają, że stopniowo zaczynają się tego uczyć. Takim parom jest łatwiej i zazwyczaj nie korzystają z terapii. Ale zdarza się, że przychodzą, bo znalazły się na rozstaju dróg i muszą znaleźć inną perspektywę na to, co je spotyka. I to jest bardzo fajne. Bywa i tak, że cierpią od dłuższego czasu, mają poczucie utknięcia, odcięcia lub fiksacji na staraniach i nie są w stanie ruszyć z tego miejsca. Są zmęczone i zrezygnowane. Przeczuwają, że ich relacja potrzebuje chwilowo czegoś innego, na przykład świadomego zwrócenia się na jakiś czas w inną stronę, ale jest w nich obawa, że jeśli to zrobią, to stracą cenny czas. A paradoksalnie ten cenny czas może być tracony na podejmowanie
kolejnych prób, w których nie mają kontaktu ze sobą, którym poddają się mechanicznie i na które nie mają konsensusu, ale robią to, bo odczuwają przymus starań i presję czasu. Jeśli para stale kłóci się na ten temat, pada coraz więcej zarzutów w obie strony, konflikt eskaluje, a oni nie są w stanie znaleźć rozwiązania, czy jeśli pojawia się wahanie, co dalej z naszą relacją, to sygnał, że warto skonsultować się ze specjalistą i skorzystać z tej formy wsparcia. w relacjach z innymi również w odniesieniu do tego problemu, ale mają za sobą doświadczenia dość zaskakujących, niekomfortowych lub wręcz raniących reakcji z drugiej strony i wycofują się, tracąc zaufanie w tym temacie do ludzi w ogóle. A jednocześnie potrzebują bardzo ich wsparcia. Niemożność mówienia o tym przyprawia ich o poczucie odmienności, osamotnienia czy izolacji społecznej. Wtedy warte rozważenia są warsztaty czy przyłączenie się do grupy wsparcia, gdzie para spotka innych ludzi, z którymi otwarcie będzie mogła dzielić się swoimi doświadczeniami.
Są rodziny, które wraz z parą przeżywają wszystkie zabiegi, oczekują na wynik transferu. Nie zawsze jednak wiedzą, kiedy pytać, a kiedy milczeć.
To definiuje sama para. Jeśli potrzebuje podzielić się i oczekuje na telefon czy na pytania, wtedy daje rodzinie zielone światło, i byłoby to wspierające, gdyby bliscy odpowiedzieli na tę potrzebę. Jeśli para woli być z tym sama, warto oznajmić krewnym: „Bardzo prosimy, nie dzwońcie. Damy znać, gdy będziemy gotowi”.
Zdarza się, że para decyduje się na skorzystanie z dawstwa komórek rozrodczych lub zarodka. Jak wygląda przygotowanie psychiczne do takiej sytuacji i jej akceptacja?
Pary, które decydują się na takie rozwiązanie, zazwyczaj przyznają, że to specyficzna droga do rodzicielstwa. Zwłaszcza na początku, kiedy docierają do nich różne aspekty tej decyzji – emocjonalne, rodzinne czy etyczne i nierzadko pozostające ze sobą w konflikcie. Wiele par ma wątpliwości przy jednoczesnej potrzebie podjęcia takiej próby. I tych wątpliwości nie należy marginalizować. Wręcz przeciwnie, zanim zapadną decyzje w klinice leczenia niepłodności, należy wyciągnąć je na wierzch, zrobić im dużo przestrzeni i ponazywać, a potem je badać: skąd je mam, dlaczego się waham, co jest w tym istotnego dla mnie, jakiej ważnej dla mnie wartości w ten sposób bronię. Tych zawiłości jest zazwyczaj sporo, jednak dla mnie to bardzo dobry sygnał świadczący o tym, że para świadomie i uważnie bada ten temat, że nie popycha się w tę stronę, choć w środku ma mnóstwo sprzeczności, a nawet czasem niejawną niezgodę na taką metodę. Obowiązkowa na ten moment konsultacja psychologiczna jest właśnie takim czasem, kiedy te wszystkie strony możemy badać i sprawdzić, czy możliwy jest konsensus między nimi.
A znalezienie go oznaczałoby, że na koniec para ma spójną decyzję co do tego, że chce podjąć taką próbę, tak spójną, że aż zmienia się atmosfera w gabinecie na spokojniejszą i bardziej rozluźnioną. Jeśli lekarz po nieudanych transferach proponuje: „A może rozważylibyście skorzystanie z dawstwa komórek rozrodczych?” – a para następnego dnia jest na to deklaratywnie gotowa, to może być sygnał, że nie rozumie, czym jest dawstwo i z jakimi następstwami się ono wiąże. Gdy ludzie deklarują: „Jest nam wszystko jedno, czyje to komórki” – to rodzi się we mnie wątpliwość i skłania do wspólnego przyjrzenia się, czy mają świadomość i wiedzę co do istoty tej metody. Niektóre pary, które wyczerpały inne możliwości leczenia lub po prostu nie mają własnych komórek rozrodczych (plemników lub/i komórek jajowych), z biegiem czasu zaczynają o tym rozmawiać, rozważać tę możliwość i po kilku miesiącach są w takim miejscu, w którym czują gotowość do działania w tym kierunku. Ale są również takie, które świadomie rezygnują z tej możliwości.
Czy to powinien być aż tak długi proces?
Od pewnego czasu funkcjonuje ustawowy wymóg wskazujący na udział pary w konsultacji psychologicznej, jeżeli rozważa ona skorzystanie z komórek rozrodczych innych osób lub zarodka innej pary. To bardzo dobre i mądre rozwiązanie, ponieważ możemy usiąść we troje i otwarcie porozmawiać o tym, o czym wspomniałam. Psycholog może wyczuć, czy rzeczywiście para ma pełną wewnętrzną zgodę na taką drogę do rodzicielstwa. A droga ta skłania do różnych pytań: „Czy zaakceptuję to dziecko?”, „Czy nie będę ciągle doszukiwać się w nim cech dawcy/dawczyni?”, „Czy pokocham je tak jak dziecko z własnych komórek?”, „Czy powiemy dziecku, że pochodzi z komórek od dawców, czy też myślimy o zachowaniu tego dla siebie?”. Tych pytań rodzi się wiele i wszystkie są bardzo ważne, i żadne z nich nie może pozostać bez szczerej i spójnej odpowiedzi.
Gdy kobieta mówi: „Czuję się użyta, by tak naprawdę urodzić dziecko innej kobiety”, to jest sygnał, że na dany moment nie ma w sobie decyzji na tak. Warto zatrzymać się z nią w tym miejscu i pomóc jej sprawdzić, czy to droga dla niej. Te pytania to bardzo często pytania o najgłębsze wartości i myślę, że z tego powodu proces decyzyjny nie jest i nie powinien być szybki. Wymaga dużej świadomości i uważności. I to w porządku, jeśli czują, że to nie jest metoda dla nich. Bo to nie jest droga dla wszystkich. Dopiero po takiej rozmowie, rozwianiu wielu wątpliwości można podjąć świadomą decyzję: „Tak, chcemy spróbować i liczymy się z tym, że jest pewna cena do zapłacenia” albo „To jednak nie dla nas”. Wtedy możemy wesprzeć tę parę w odkrywaniu innego kierunku starań o dziecko lub czasem w ogóle innego kierunku w ich życiu.
Jednak czasem kobieta już po urodzeniu może mieć problemy z odczuwaniem w pełni macierzyństwa. Co wtedy?
Kobiety korzystające z komórek jajowych dawczyń nierzadko zastanawiają się, czy są matkami, bo rodzą dziecko, kochają je i troszczą się o nie, czy może matka to kobieta, która przekazała komórkę jajową i swoje geny. Warto zawczasu pochylić się nad pytaniem, co czyni nas matką. Tamta kobieta świadomie podzieliła się komórkami jajowymi, z których może powstać nowe życie. Decyzję podejmują jednak biorczyni i jej partner. To oni postanawiają, czy chcą powołać na świat nowe życie w ten sposób. I ta decyzja czyni z nich rodziców, choć w polu ich rodziny, gdzieś w tle będzie obecna też dawczyni.
Ale sam proces ciąży i jej fizjologia łączą kobietę z dzieckiem niezależnie od adopcji komórki czy zarodka. Gdy rodzi dziecko i bierze je na ręce, to chyba zyskuje pewność, że to ona jest mamą?
Kobiety mówią, że dla nich to ma ogromne znaczenie. Noszą dziecko pod sercem, ciąża rozwija się w ich organizmie. Dziecko przez ten czas stanowi z nią jedno. Doceniają, że była taka medyczna możliwość, i są wdzięczne, że w trakcie starań pojawiła się kobieta lub para, która w tym pomogła. Nie wypierają tego faktu, ale nie traktują dawczyni jak matki ich dziecka.
Czy podobnie jest z adopcją?
Czasem spotykam pary, które w napięty sposób mówią: „Musimy mieć nasze dziecko! Jeszcze zrobimy kolejne badania! Nie liczą się czas ani koszt. Będziemy działać do skutku. Musi się udać!”. I są one często w miejscu przymusu tych starań. Dla par, które naprawdę z głębi chcą być rodzicami, znamienne jest to, że deklarują: „Jest nam trudno. Nasze starania mogą potoczyć się różnie, ale wierzymy, że w ten czy inny sposób uda nam się być rodzicami”. Są wewnętrznie pogodzeni ze swoją sytuacją, dopuszczają w sobie możliwość, że jeśli nie uda się mieć biologicznego dziecka, są otwarci na inne drogi. Ich potrzeba rodzicielstwa jest na tyle silna, że starają się to osiągnąć inaczej, na przykład poprzez adopcję czy założenie rodziny zastępczej. Choć wiedzą, że taka droga bywa nie tylko piękna, ale i trudna. I ta droga, podobnie jak skorzystanie z dawstwa, również nie jest drogą dla każdej pary.
JOANNA KOT, doktor psychologii, psychoterapeutka
szkoląca się w Instytucie Psychologii Procesu. Pracę doktorską
obroniła na Uniwersytecie Medycznym w Łodzi.
Stażystka Edinburgh Women’s Aid (Szkocja).
W ramach projektu „Droga kobiety” (www.drogakobiety.pl)
wspiera kobiety w pracy nad rozwojem swojej tożsamości
i w poszukiwaniu źródeł osobistej mocy w kryzysach
życiowych. Uwielbia je za ich mądrość, czułe serca
i niezłomność w docieraniu do swojej prawdziwej tożsamości.
Współpracuje z Instytutem Psychoimmunologii (IPSI),
Fundacją Medycyny Prenatalnej im. Ernesta Wójcickiego,
a także z Przychodnią Lekarską nOvum, gdzie prowadzi
konsultacje oraz warsztaty dla niepłodnych kobiet i par.
Książkę “Świadoma Mama” Małgorzaty Rozenek- Majdan możesz kupić tutaj.